Jestem przekonana, że możliwy jest taki świat, w którym zostaję historykiem sztuki. Co więcej, uważam, że ten świat jest bardziej możliwy niż wiele innych. (Znajoma zasugerowała objaśnienie dostępności tego świata w ramach pracy z ontologii, ale w świetle moich przygód z egzaminem z tegoż przedmiotu totalnie mnie to nie bawi.)
Nie jestem jednak historykiem sztuki, słucham więc innych, którzy nimi są. Jak ta mała, siwa pani, która opowiada o obrazach w muzeum Edwarda Muncha. Trochę dziwnie słucha mi się opowiadania o obrazach, bo przypomina mi się wtedy taka instalacja w którejś z katowickich galerii, gdzie wywieszone były ramy, wewnątrz których znajdowały się tylko jednobarwne kartony. Dostawało się do tego audioprzewodnik, jak w niektórych muzeach (to znaczy: we wszystkich muzeach na Zachodzie), gdzie znajdowały się nagrania z opisami rzekomo tylko istniejących obrazów.
Obrazy Muncha istnieją jednak naprawdę. Czasem jest ich nawet więcej niż można oczekiwać. Niezliczone kopie Wampira czy Krzyku. Ale kiedy przewodniczka opowiada o nich, ja wolę patrzeć na coś innego – okazuje się, że Munch popełnił na przykład projekty kart tytułowych. I to naprawdę dobre, takie, które chce się ukraść! (Ten pan obok to nieznana mi figura o żydowskim nazwisku, urzekł mnie.) Tymczasowa wystawa prezentuje też całą masę listów, które Munch pisał, co daje świetny przegląd przez papeterię tamtego okresu.
Wydaje się też, że w Oslo strach otworzyć lodówkę, żeby nie trafić na Muncha. Zajęcia mam w budynku jego imienia. Uniwersytet, który obchodzi właśnie w tym roku dwusetne urodziny, udostępni w czerwcu salę otwartą po raz pierwszy sto lat temu, w której znajduje się Słońce – malowidło Muncha. Na banknocie o wartości tysiąca koron figuruje jego twarz (o banknotach kiedyś więcej – mają tu też banknoty z kobietami, to powinno być normalne).
Last but not least, w muzeum jest też rąsia. Tak, taka jak rąsie, na które poluję.
"Niezliczone wersje Krzyku". Czasem lepiej być tylko niedzielnym koneserem sztuki i znać wyłącznie sztandarowe dzieła artystów. Wtedy ulega się miłej iluzji, że zaistniały one jako rodzaj objawienia. Ot, facet pomyślał i machnął coś niezwykłego. A tu zawsze okazuje się, że najpierw było wiele prób,a potem wiele wariacji. I moment kulminacyjny się rozmywa. Dlatego lepiej zrezygnuj z tej wersji rzeczywistości, w której jesteś historykiem sztuki.
OdpowiedzUsuńNa jaką rąsię polujesz?
OdpowiedzUsuń@Rynn
OdpowiedzUsuńCzasem niektóre fonty mają w swoim zestawie znaków taką rączkę jak ta na dole notki -- zaciśniętą w pięść i wskazującą kierunek. Czasem są wykorzystywane nie tylko w książkach (skąd pochodzą), ale też w znakach na ulicy. Przykład krakowski: http://bit.ly/idvEkg
Uważam, że rąsie są super i robię sobie kolekcję.