Pewien polski portal twierdzi, że tegoroczny Knudepunkt (wbrew duńskiej nazwie) odbył się w Helsinkach, a nie w Helsinge, godzinę drogi od Kopenhagi. Może moje doświadczenie rzeczywistości jest wykrzywione, ale mnie się mimo wszystko wydaje, że byłam w Danii, nie zaś w Finlandii.
Knudepunkt to nie jest konwent, to nie jest konferencja, to może być impreza, ale zasadniczo to wydarzenie, które mieści w sobie te wszystkie trzy znaczenia. To sprawia, że spisanie wrażeń nieco mnie przerasta. Będę więc podążać za listą rzeczy-do-zrobienia-na-KP rozwieszoną w różnych miejscach konwentu.
The KP2011 Playbook – Danish Style
(The Early Bird) Byłam na śniadaniu o ósmej rano. Przerażające było tylko to, że nie byłam tam sama. Wielki plus wspólnych posiłków o wyznaczonych godzinach: doskonała okazja do przedyskutowania tego, co się wydarzyło, do poznania nowych ludzi, do zaczepienia kogoś, z kim nie miało się do tej pory okazji podyskutować. Na każdy posiłek przeznaczone jest kilka godzin, można więc wędrować od stolika do stolika, pić sok i dyskutować o feminizmie.
(The Dancing Elf) Udało mi się zaliczyć prawie wszystkie warsztaty taneczne, nie dotarłam niestety na tango, ale mogę to jakoś przeboleć, bo trochę tanga było później wieczorem na parkiecie.
(The Illuminati) Brałam udział w dwóch sekretnych rytuałach (w trakcie jednego z nich konsekrowaliśmy kartę kredytową). Norweskie dinozaury mówią, że od drugiego KP tradycją jest, że w sobotnią noc odprawia się norweski rytuał. Nie mogliśmy więc zarzucić tej tradycji.
(The Fin, The Italian) Byłam w saunie, byłam na basenie. (Na wszelkich bogów, na jakim polskim konwencie można w krytycznym momencie, kiedy umysł potrzebuje odpoczynku, udać się do sauny?! I to ze świeżymi ręcznikami dostarczonymi przez obsługę hotelu.)
(The Banksy) Skomplementowałam Larsa M. za okładki do tegorocznych książek knudepunktowych (bo są naprawdę fantastyczne).
(The Tourist) Załapałam się na kawałek A Week in Denmark, ale było zbyt późno, żeby doświadczyć jakiegokolwiek punktu programu, ograniczyłam się więc do rozmów w trakcie imprezy i nocnego spaceru po Kopenhadze. Kopenhaga to jedno z tych miast, które łatwo polubić: malownicze, z dużymi placami, szerokimi brukowanymi ulicami, kolorowymi kamienicami. Ale jest też okrutnie płaskie (i wietrzne).
(The Swinging Fantasy) Tańczyłam charlestona. W oryginalnej sukience z 1925 roku. Hell yeah.
(The Insomniac) W ciągu całego KP spałam mniej niż 10 godzin. Na łódce z Kopenhagi do Oslo spałam jeszcze pięć, poszłam na zajęcia, przespałam się godzinkę i poszłam na KP afterparty. Okazuje się, że organizm nie potrzebuje aż tak dużo snu. (Inna sprawa – jakość snu. Materace i śpiwory w sali gdzie cuchnie alkoholem i wyziewami to nie są najlepsze warunki. Kilkuosobowe, w najgorszym wypadku, pokoje z pościelą dostarczaną przez hotel to co innego.)
(The Chef) W środku nocy ukradłam ciasto z kuchni dla potrzebujących.
(The Danish Chef) Chociaż nie wszystkich spośród obdarowywanych ciastem znałam.
KP11 Quest
Zaopatrzyłam się w Playground Magazine (moarer o tym będzie później).
Zostałam pasowana na Norwega (a w sumie na Norweżkę).
Próbowałam mówić po angielsku z norweskim akcentem. Groza.
Wzięłam udział w wojnie na wielkie balonowe kiełbaski Dania kontra reszta świata. Wygraliśmy.
I parę innych rzeczy.
Tegoroczny KP kładł nacisk raczej na teorię niż na same gry, co nie do końca jest w moim stylu. Mam nadzieję odbić do sobie na kwietniowym Fastaval, gdzie proporcje są dokładnie odwrotne.
Nie zdarzyło mi się trafić na prelekcję/warsztaty, gdzie prowadzący byłby nieprzygotowany. Były wystąpienia lepsze i gorsze (zawsze trafi się jakiś pop referat, który bazuje na wzbudzających radość odniesieniach popkulturowych i nic nie wnosi do tematu), ale nie było radosnej improwizacji. Coś czego się nauczyłam na KP: umiejętność dokumentacji. Zakoczyło mnie, jak można omówić grę (czy to larpa, czy to erpega), która się odbyła, nie zanudzając nikogo fikcją, prezentując problemy, a nie scenki z gry.
Zupełnie prywatnie były dla mnie ważne warsztaty z contact improvisation. Nie czuję się szczególnie pewnie, kiedy wokół mnie jest tłum, ścisk, kiedy obcy ludzie znienacka łapią mnie za ramię. Warsztaty Gabriela pokazywały, jak można budować kontakt w grze bez konieczności fizycznego kontaktu, z poczuciem bezpieczeństwa i bez przekraczania granic komfortu. Gra kończąca warsztaty była mocno teatralna, można o niej przeczytać tutaj.
Zupełnie poza programem była już masa rozmów, które ciągle obijają mi się gdzieś po głowie: o graniu z dzieciakami, o grach tylko dla mężczyzn, o rytualizacji gry, o kontrowersyjnej grze w grze. I masa mniej poważnych.
Zdaje się, że obiecałam już paru osobom, że widzimy się za rok w Finlandii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz