Drogi sąsiedzie z piątego (jak mniemam) piętra!
Wiele nas łączy, zbyt wiele, by wymienić wszystko, pozwolę więc sobie wspomnieć tylko o dwóch rzeczach – łączy nas budynek, w który mieszkamy oraz upodobanie do muzyki. Budynek jest zaiste wartościowy – w zacisznym końcu wioski studenckiej, z widokiem na skocznię Holmenkollen z okna, oboje lubimy tu mieszkać. Jeśli idzie o muzykę, to Twoje gusta są bardziej wyszukane od moich. Ty bowiem jesteś artystą, a ja akceptuję po prostu wszystkie dźwięki z wyjątkiem dwóch – chrapania i Twojego piekielnego rzępolenia na skrzypcach. Więc bądź tak uprzejmy i nie dmij w tubę, nie szargaj strun, słowem – nie dręcz kota i daj mi spać, kiedym chora.
niedziela, 27 lutego 2011
piątek, 25 lutego 2011
Typocztówka
Trafikanten.no mówi, że najbardziej leniwa opcja dotarcia z mojego akademika do Torshov, gdzie mieszka Karolina wymaga poświęcenia 20 minut na jazdę autobusem. Poczta z jednego końca miasta na drugi dochodzi w ciągu jednego dnia. Tyle też zajęło typograficznej pocztówce dotarcie do mojej skrzynki. I oto jest: prawdziwy drzeworyt przedstawiający tzw. etkę (czyli „&”). Z drugiej strony treść pocztówki zapisana czerwonym atramentem. Tak oto tradycyjne techniki druku oraz tradycyjne sposoby komunikacji funkcjonują w XXI wieku w stolicy Norwegii.

czwartek, 24 lutego 2011
Playground Magazine
Do zdobyczy przywiezionych z Knudepunktu należy pierwszy numer Playground Magazine – magazynu o grach. Recenzja numeru w miejscu bardziej do tego odpowiednim, czyli tam (no, kliknij!).
wtorek, 22 lutego 2011
Knudepunkt 2011
Pewien polski portal twierdzi, że tegoroczny Knudepunkt (wbrew duńskiej nazwie) odbył się w Helsinkach, a nie w Helsinge, godzinę drogi od Kopenhagi. Może moje doświadczenie rzeczywistości jest wykrzywione, ale mnie się mimo wszystko wydaje, że byłam w Danii, nie zaś w Finlandii.
Knudepunkt to nie jest konwent, to nie jest konferencja, to może być impreza, ale zasadniczo to wydarzenie, które mieści w sobie te wszystkie trzy znaczenia. To sprawia, że spisanie wrażeń nieco mnie przerasta. Będę więc podążać za listą rzeczy-do-zrobienia-na-KP rozwieszoną w różnych miejscach konwentu.
The KP2011 Playbook – Danish Style
(The Early Bird) Byłam na śniadaniu o ósmej rano. Przerażające było tylko to, że nie byłam tam sama. Wielki plus wspólnych posiłków o wyznaczonych godzinach: doskonała okazja do przedyskutowania tego, co się wydarzyło, do poznania nowych ludzi, do zaczepienia kogoś, z kim nie miało się do tej pory okazji podyskutować. Na każdy posiłek przeznaczone jest kilka godzin, można więc wędrować od stolika do stolika, pić sok i dyskutować o feminizmie.
(The Dancing Elf) Udało mi się zaliczyć prawie wszystkie warsztaty taneczne, nie dotarłam niestety na tango, ale mogę to jakoś przeboleć, bo trochę tanga było później wieczorem na parkiecie.
(The Illuminati) Brałam udział w dwóch sekretnych rytuałach (w trakcie jednego z nich konsekrowaliśmy kartę kredytową). Norweskie dinozaury mówią, że od drugiego KP tradycją jest, że w sobotnią noc odprawia się norweski rytuał. Nie mogliśmy więc zarzucić tej tradycji.
(The Fin, The Italian) Byłam w saunie, byłam na basenie. (Na wszelkich bogów, na jakim polskim konwencie można w krytycznym momencie, kiedy umysł potrzebuje odpoczynku, udać się do sauny?! I to ze świeżymi ręcznikami dostarczonymi przez obsługę hotelu.)
(The Banksy) Skomplementowałam Larsa M. za okładki do tegorocznych książek knudepunktowych (bo są naprawdę fantastyczne).
(The Tourist) Załapałam się na kawałek A Week in Denmark, ale było zbyt późno, żeby doświadczyć jakiegokolwiek punktu programu, ograniczyłam się więc do rozmów w trakcie imprezy i nocnego spaceru po Kopenhadze. Kopenhaga to jedno z tych miast, które łatwo polubić: malownicze, z dużymi placami, szerokimi brukowanymi ulicami, kolorowymi kamienicami. Ale jest też okrutnie płaskie (i wietrzne).
(The Swinging Fantasy) Tańczyłam charlestona. W oryginalnej sukience z 1925 roku. Hell yeah.
(The Insomniac) W ciągu całego KP spałam mniej niż 10 godzin. Na łódce z Kopenhagi do Oslo spałam jeszcze pięć, poszłam na zajęcia, przespałam się godzinkę i poszłam na KP afterparty. Okazuje się, że organizm nie potrzebuje aż tak dużo snu. (Inna sprawa – jakość snu. Materace i śpiwory w sali gdzie cuchnie alkoholem i wyziewami to nie są najlepsze warunki. Kilkuosobowe, w najgorszym wypadku, pokoje z pościelą dostarczaną przez hotel to co innego.)
(The Chef) W środku nocy ukradłam ciasto z kuchni dla potrzebujących.
(The Danish Chef) Chociaż nie wszystkich spośród obdarowywanych ciastem znałam.
KP11 Quest
Zaopatrzyłam się w Playground Magazine (moarer o tym będzie później).
Zostałam pasowana na Norwega (a w sumie na Norweżkę).
Próbowałam mówić po angielsku z norweskim akcentem. Groza.
Wzięłam udział w wojnie na wielkie balonowe kiełbaski Dania kontra reszta świata. Wygraliśmy.
I parę innych rzeczy.

Tegoroczny KP kładł nacisk raczej na teorię niż na same gry, co nie do końca jest w moim stylu. Mam nadzieję odbić do sobie na kwietniowym Fastaval, gdzie proporcje są dokładnie odwrotne.
Nie zdarzyło mi się trafić na prelekcję/warsztaty, gdzie prowadzący byłby nieprzygotowany. Były wystąpienia lepsze i gorsze (zawsze trafi się jakiś pop referat, który bazuje na wzbudzających radość odniesieniach popkulturowych i nic nie wnosi do tematu), ale nie było radosnej improwizacji. Coś czego się nauczyłam na KP: umiejętność dokumentacji. Zakoczyło mnie, jak można omówić grę (czy to larpa, czy to erpega), która się odbyła, nie zanudzając nikogo fikcją, prezentując problemy, a nie scenki z gry.
Zupełnie prywatnie były dla mnie ważne warsztaty z contact improvisation. Nie czuję się szczególnie pewnie, kiedy wokół mnie jest tłum, ścisk, kiedy obcy ludzie znienacka łapią mnie za ramię. Warsztaty Gabriela pokazywały, jak można budować kontakt w grze bez konieczności fizycznego kontaktu, z poczuciem bezpieczeństwa i bez przekraczania granic komfortu. Gra kończąca warsztaty była mocno teatralna, można o niej przeczytać tutaj.
Zupełnie poza programem była już masa rozmów, które ciągle obijają mi się gdzieś po głowie: o graniu z dzieciakami, o grach tylko dla mężczyzn, o rytualizacji gry, o kontrowersyjnej grze w grze. I masa mniej poważnych.
Zdaje się, że obiecałam już paru osobom, że widzimy się za rok w Finlandii.
Knudepunkt to nie jest konwent, to nie jest konferencja, to może być impreza, ale zasadniczo to wydarzenie, które mieści w sobie te wszystkie trzy znaczenia. To sprawia, że spisanie wrażeń nieco mnie przerasta. Będę więc podążać za listą rzeczy-do-zrobienia-na-KP rozwieszoną w różnych miejscach konwentu.
The KP2011 Playbook – Danish Style
(The Early Bird) Byłam na śniadaniu o ósmej rano. Przerażające było tylko to, że nie byłam tam sama. Wielki plus wspólnych posiłków o wyznaczonych godzinach: doskonała okazja do przedyskutowania tego, co się wydarzyło, do poznania nowych ludzi, do zaczepienia kogoś, z kim nie miało się do tej pory okazji podyskutować. Na każdy posiłek przeznaczone jest kilka godzin, można więc wędrować od stolika do stolika, pić sok i dyskutować o feminizmie.
(The Dancing Elf) Udało mi się zaliczyć prawie wszystkie warsztaty taneczne, nie dotarłam niestety na tango, ale mogę to jakoś przeboleć, bo trochę tanga było później wieczorem na parkiecie.
(The Illuminati) Brałam udział w dwóch sekretnych rytuałach (w trakcie jednego z nich konsekrowaliśmy kartę kredytową). Norweskie dinozaury mówią, że od drugiego KP tradycją jest, że w sobotnią noc odprawia się norweski rytuał. Nie mogliśmy więc zarzucić tej tradycji.
(The Fin, The Italian) Byłam w saunie, byłam na basenie. (Na wszelkich bogów, na jakim polskim konwencie można w krytycznym momencie, kiedy umysł potrzebuje odpoczynku, udać się do sauny?! I to ze świeżymi ręcznikami dostarczonymi przez obsługę hotelu.)
(The Banksy) Skomplementowałam Larsa M. za okładki do tegorocznych książek knudepunktowych (bo są naprawdę fantastyczne).
(The Tourist) Załapałam się na kawałek A Week in Denmark, ale było zbyt późno, żeby doświadczyć jakiegokolwiek punktu programu, ograniczyłam się więc do rozmów w trakcie imprezy i nocnego spaceru po Kopenhadze. Kopenhaga to jedno z tych miast, które łatwo polubić: malownicze, z dużymi placami, szerokimi brukowanymi ulicami, kolorowymi kamienicami. Ale jest też okrutnie płaskie (i wietrzne).
(The Swinging Fantasy) Tańczyłam charlestona. W oryginalnej sukience z 1925 roku. Hell yeah.
(The Insomniac) W ciągu całego KP spałam mniej niż 10 godzin. Na łódce z Kopenhagi do Oslo spałam jeszcze pięć, poszłam na zajęcia, przespałam się godzinkę i poszłam na KP afterparty. Okazuje się, że organizm nie potrzebuje aż tak dużo snu. (Inna sprawa – jakość snu. Materace i śpiwory w sali gdzie cuchnie alkoholem i wyziewami to nie są najlepsze warunki. Kilkuosobowe, w najgorszym wypadku, pokoje z pościelą dostarczaną przez hotel to co innego.)
(The Chef) W środku nocy ukradłam ciasto z kuchni dla potrzebujących.
(The Danish Chef) Chociaż nie wszystkich spośród obdarowywanych ciastem znałam.
KP11 Quest
Zaopatrzyłam się w Playground Magazine (moarer o tym będzie później).
Zostałam pasowana na Norwega (a w sumie na Norweżkę).
Próbowałam mówić po angielsku z norweskim akcentem. Groza.
Wzięłam udział w wojnie na wielkie balonowe kiełbaski Dania kontra reszta świata. Wygraliśmy.
I parę innych rzeczy.

Tegoroczny KP kładł nacisk raczej na teorię niż na same gry, co nie do końca jest w moim stylu. Mam nadzieję odbić do sobie na kwietniowym Fastaval, gdzie proporcje są dokładnie odwrotne.
Nie zdarzyło mi się trafić na prelekcję/warsztaty, gdzie prowadzący byłby nieprzygotowany. Były wystąpienia lepsze i gorsze (zawsze trafi się jakiś pop referat, który bazuje na wzbudzających radość odniesieniach popkulturowych i nic nie wnosi do tematu), ale nie było radosnej improwizacji. Coś czego się nauczyłam na KP: umiejętność dokumentacji. Zakoczyło mnie, jak można omówić grę (czy to larpa, czy to erpega), która się odbyła, nie zanudzając nikogo fikcją, prezentując problemy, a nie scenki z gry.
Zupełnie prywatnie były dla mnie ważne warsztaty z contact improvisation. Nie czuję się szczególnie pewnie, kiedy wokół mnie jest tłum, ścisk, kiedy obcy ludzie znienacka łapią mnie za ramię. Warsztaty Gabriela pokazywały, jak można budować kontakt w grze bez konieczności fizycznego kontaktu, z poczuciem bezpieczeństwa i bez przekraczania granic komfortu. Gra kończąca warsztaty była mocno teatralna, można o niej przeczytać tutaj.
Zupełnie poza programem była już masa rozmów, które ciągle obijają mi się gdzieś po głowie: o graniu z dzieciakami, o grach tylko dla mężczyzn, o rytualizacji gry, o kontrowersyjnej grze w grze. I masa mniej poważnych.
Zdaje się, że obiecałam już paru osobom, że widzimy się za rok w Finlandii.
środa, 9 lutego 2011
Munch
Jestem przekonana, że możliwy jest taki świat, w którym zostaję historykiem sztuki. Co więcej, uważam, że ten świat jest bardziej możliwy niż wiele innych. (Znajoma zasugerowała objaśnienie dostępności tego świata w ramach pracy z ontologii, ale w świetle moich przygód z egzaminem z tegoż przedmiotu totalnie mnie to nie bawi.)
Nie jestem jednak historykiem sztuki, słucham więc innych, którzy nimi są. Jak ta mała, siwa pani, która opowiada o obrazach w muzeum Edwarda Muncha. Trochę dziwnie słucha mi się opowiadania o obrazach, bo przypomina mi się wtedy taka instalacja w którejś z katowickich galerii, gdzie wywieszone były ramy, wewnątrz których znajdowały się tylko jednobarwne kartony. Dostawało się do tego audioprzewodnik, jak w niektórych muzeach (to znaczy: we wszystkich muzeach na Zachodzie), gdzie znajdowały się nagrania z opisami rzekomo tylko istniejących obrazów.

Obrazy Muncha istnieją jednak naprawdę. Czasem jest ich nawet więcej niż można oczekiwać. Niezliczone kopie Wampira czy Krzyku. Ale kiedy przewodniczka opowiada o nich, ja wolę patrzeć na coś innego – okazuje się, że Munch popełnił na przykład projekty kart tytułowych. I to naprawdę dobre, takie, które chce się ukraść! (Ten pan obok to nieznana mi figura o żydowskim nazwisku, urzekł mnie.) Tymczasowa wystawa prezentuje też całą masę listów, które Munch pisał, co daje świetny przegląd przez papeterię tamtego okresu.

Wydaje się też, że w Oslo strach otworzyć lodówkę, żeby nie trafić na Muncha. Zajęcia mam w budynku jego imienia. Uniwersytet, który obchodzi właśnie w tym roku dwusetne urodziny, udostępni w czerwcu salę otwartą po raz pierwszy sto lat temu, w której znajduje się Słońce – malowidło Muncha. Na banknocie o wartości tysiąca koron figuruje jego twarz (o banknotach kiedyś więcej – mają tu też banknoty z kobietami, to powinno być normalne).
Last but not least, w muzeum jest też rąsia. Tak, taka jak rąsie, na które poluję.

wtorek, 8 lutego 2011
Bryggerer fra Torshovgata
Nie bez powodu mówi się, że norweski Erasmus to najtrzeźwiejszy Erasmus Europy. Ceny wszystkiego są tu dosyć zaporowe, ceny alkoholu przyprawiają o zawrót głowy. Kufel piwa niezłej jakości może kosztować w restauracji nawet ponad sto koron (50 zł). Pewien szwedzki hipster pracujący jako barman w Teddy's na Grønland uczynił mnie nieszczęśliwą, gdy w odpowiedzi na pytanie o coś rozsądnie taniego i dobrego odpowiedział: „W tym kraju nic nie jest rozsądnie tanie”.
Smakoszem piwa można być tak samo jak smakoszem wina. I nie mam tu na myśli rozkoszowania się aromatem Żubra czy innego Tuborga, który i tak tani tu nie jest. Chodzi mi o piwo warzone domowymi metodami, przygotowane z miłością, bulgoczące tygodniami w wielkich pojemnikach w łazience. Mistrzowsko i z wielkim znawstwem o piwie pisze Joseph (Ziutek and the Boozes), który właśnie owo piwo warzył.

Gdy piwo jest już gotowe, nadchodzi towarzyski aspekt (nie chodzi mi tu o picie tegoż piwa, choć i to jest częścią całego zdarzenia), a mianowicie butelkowanie. Jest do tego cała specjalistyczna aparatura: urządzenie do wstrzykiwania wody pod ciśnieniem do butelki, żeby ją wysterylizować, suszarka do butelek, która wygląda jak choinka, rurka z bardzo czułą końcówką, za pomocą której wlewa się piwo oraz coś w rodzaju dźwigni do kapslowania. Za instrukcję obsługi służy Karolina, która niejedną butelkę już w życiu napełniła oraz Joseph, który snuje opowieści o powstających bąbelkach.

No i jest: klon zacnego Ciechana, słodziutki oraz Ziutkowa wersja nøgne ø, przedniego norweskiego piwa.
Smakoszem piwa można być tak samo jak smakoszem wina. I nie mam tu na myśli rozkoszowania się aromatem Żubra czy innego Tuborga, który i tak tani tu nie jest. Chodzi mi o piwo warzone domowymi metodami, przygotowane z miłością, bulgoczące tygodniami w wielkich pojemnikach w łazience. Mistrzowsko i z wielkim znawstwem o piwie pisze Joseph (Ziutek and the Boozes), który właśnie owo piwo warzył.

Gdy piwo jest już gotowe, nadchodzi towarzyski aspekt (nie chodzi mi tu o picie tegoż piwa, choć i to jest częścią całego zdarzenia), a mianowicie butelkowanie. Jest do tego cała specjalistyczna aparatura: urządzenie do wstrzykiwania wody pod ciśnieniem do butelki, żeby ją wysterylizować, suszarka do butelek, która wygląda jak choinka, rurka z bardzo czułą końcówką, za pomocą której wlewa się piwo oraz coś w rodzaju dźwigni do kapslowania. Za instrukcję obsługi służy Karolina, która niejedną butelkę już w życiu napełniła oraz Joseph, który snuje opowieści o powstających bąbelkach.

No i jest: klon zacnego Ciechana, słodziutki oraz Ziutkowa wersja nøgne ø, przedniego norweskiego piwa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)