Przy okazji każdego konwentu zdarza mi się marudzić na jakość prelekcji wspólnie z przynajmniej jedną grupą znajomych. Teraz będę narzekać publicznie, ale spróbuję też poszukać rozwiązań.
1. Zwykle chodzę tylko na prelekcje znajomych
Wbrew pozorom to nie kolesiostwo i grupa wzajemnej adoracji. Po prostu wiem, jak ci ludzie grają, jak mówią i jakie mają kompetencje. To zwykle osoby z podobnym stażem erpegowym jak ja, ale trochę innymi doświadczeniami, więc mogę się spodziewać, że ich prelekcje będą w sam raz dla mnie. Oczywiście każdy ma swoich znajomych i na ich prelekcje chodzi, więc te grupy się nie mieszają i dyskusja bywa dosyć ograniczona, na co nic poradzić nie można.
2. Chodzę na prelekcje fejmusów
Nie wszystkich fejmusów oczywiście. Ale jeśli na konwencie jest Lans Macabre, to zawsze staram się iść na przynajmniej jedną ich prelekcję. Tak, to też są moi znajomi, ale poza mną na ich prelekcje chodzi masa ludzi, których przyciąga raczej reputacja. I „reputacja” jest tu chyba lepsza niż „fejm”, bo Skała czy Alex mają gigantyczne doświadczenie w graniu i w mówieniu o grach, więc na swoją opinię zapracowali. To też zwyczajnie rozsądni, dojrzali ludzie, więc mimo że gramy w zupełnie różne gry, to wychodzę z prelekcji zainspirowana i z garścią pomysłów.
3. Rzadko udaje mi się wysłuchać prelekcji w całości
Przyzwyczajona jestem do schematu wstęp-rozwinięcie-zakończenie. Nie wiem, czy wyniosłam to z lekcji polskiego czy z konferencji naukowych i branżowych, ale taka konstrukcja jest dla mnie punktem wyjścia. Najpierw przedstawiam pewne założenia i stawiam pytania lub tezę, potem przyglądam się przykładom lub analizuję zjawiska, a kończę syntezą. Bardzo dobre podejście, jeśli miałabym napisać artykuł. Fatalne, kiedy mówię na konwencie.
Nastrój konwentu jest taki, że łazi się z miejsca na miejsce, potyka o znajomych, wpada w wir plotkowania, siada się do planszówki, która trwa dłużej niż się sądziło, albo wychodzi się na obiad i wraca po czterech godzinach lub następnego dnia. Prelekcje mają za to zupełnie inny rytm. Musiałyby być naprawdę super, żebym chciała się temu rytmowi podporządkować. W efekcie spóźniam się na prawie wszystkie prelekcje poza własną, albo wychodzę 15 minut wcześniej. Z tego miejsca przepraszam wszystkich pokrzywdzonych prelegentów. Wydaje mi się jednak, że łatwiej zmienić konstrukcję prelekcji niż zmusić cały konwent, żeby się do prelekcji dostosował.
Jest jednak wyjście. Staszek nazwał to konstrukcją modułową. O co chodzi? Chciałabym tak konstruować wystąpienie, żeby składało się z kilku (około pięciu) mini-prelekcji. Nie mam na myśli anegdot, ale raczej mini-problemy, które prezentujemy i rozwiązujemy. (Uwaga na marginesie: wszystkie moje wystąpienia staram się konstruować tak, żeby rozwiązać jakiś problem. Nie lubię prelekcji lajfstajlowych.) Tylko nie mam pojęcia, jak to zrobić, bo w ten weekend nie starczyło mi nawet czasu na porządne rozwiązanie jednego problemu, więc nie wiem, jak miałoby się udać z pięcioma.
4. Nie wiem, co zrobić z publicznością
Oczywiście publiczność to podstawa, do kogoś trzeba mówić. Jednak jako prelegentka zupełnie nie potrafię się z nią obchodzić. Boję się, że ktoś zacznie gadać obok tematu i wszystko się posypie, a ja mam przecież tyle ważnych rzeczy do przekazania (napisałam to z pewną dozą autoironii, mind you). Chyba też dlatego moje prelekcje wyglądają częściej jak performens niż spokojna rozmowa. Staram się zaczarować słuchaczy moją charyzmą, żeby mi na tę godzinę czy dwie całkowicie uwierzyli (j.w.). W efekcie bardzo trudno mi potem ocenić, jaki był faktyczny odbiór prelekcji.
Jak wspomniałam, boję się, że ktoś mi wejdzie z buciorami w wystąpienie. Lubię też myśleć, że jeśli ktoś przyszedł do mnie na prelekcję, to chce posłuchać właśnie mnie, a nie tymczasowego i samozwańczego guru z publiczności, bo jako odbiorca sama tak właśnie działam – chcę posłuchać, jak Plane mówi o erudycji. I super, że ludzie mają mądre spostrzeżenia, ale ja chciałam posłuchać Plane'a, nie kogoś innego. Są tacy, którzy wulgarnie każą się publiczności zamknąć, ale są też tacy, którzy mają zbyt wiele kultury osobistej, żeby to zrobić. I to prowadzi mnie do kolejnego punktu.
5. Nie wiem, czy lubię się kłócić
Na pewno lubię dyskutować, ale nie wiem, czy przy 10+ osobach i w ograniczonym czasie dyskusja jest możliwa. Nie wiem też, czy na konwencie ludziom zależy na dyskusji, czy raczej na pokazaniu, że są tacy strasznie mądrzy i fajni. Nie wiem, czy i mnie nie zależy momentami na tym drugim (przecież wiem, że gram dobrze i fajnie, gdyby było inaczej, to przecież bym tak nie grała). Zatem dziwnym nie jest, że – o ile prelegent pozwoli – wystąpienie zmienia się w panel, dyskusję, a nawet kłótnię (i potem wraca się do domu z męczącą chrypką). Zaskakujące jest to że od 10 lat ludzie kłócą się o to samo. I zupełnie osobiste zaskoczenie: ludzie dalej kłócą się o tzw. indie. The Forge zdążyło umrzeć i podjąć próbę zmartwychwstania, a w Polsce ludzie dalej się kłócą o to czy to na pewno rpg (i czy jest „normalne”). Z jednej strony bardzo chcę się pokłócić. Z drugiej – nie mam już siły i tylko wzdycham ciężko.
6. Rzadkie są fajne formy interakcji
Parę lat temu na Fastavalu byłam na superinteresującym wystąpieniu Jareda i Luke'a. Panowie wiedzą, jak zaangażować publiczność nie pozwalając jej jednocześnie zboczyć na manowce. No i na koniec cały tłum gra w Action Castle. I nie ma znaczenia, że wcześniej widziało się w internetach, jak inni to robią. Radość z odkrycia opcji save za każdym razem jest taka sama. I kiedy w tym roku na zjAvie Petra i TOR poprowadzili publiczności Murderous Ghost mogłam tylko podskoczyć z radości. Ta gra Vincenta Bakera dzięki swojej konstrukcji przypominającej Choose Your Own Adventure świetnie się do tego nadaje.
7. Potrzebne jest RPG 101
Wydaje mi się też, że takie atrakcje znacznie lepiej przekazują, jak grać, niż nawet najdłuższe opowieści. Wspominam konkurs na narrację organizowany przez Lans Macabre kilka lat temu na Avangardzie. Organizatorzy puszczali muzykę, a uczestnicy improwizowali opisy. Każdy kolejny etap wyglądał trochę inaczej i był trochę trudniejszy, ale bawiłam się fantastycznie, a finał z przekazywaniem sobie butelki, która służyła za mikrofon był niesamowicie ekscytujący. I wtedy okazało się, że to, co uważam za normalną narrację, jest czymś szczególnym, że jednak większość ludzi na sali nie potrafi tego zrobić. A uczy się chyba najlepiej przez przykład.
Pamiętam też jakiś konwent dawno, dawno temu (prawdopodobnie był to Dracul 2005 w Gliwicach), gdzie trafiłam na coś podobnego – kawałki sesji improwizowane do muzyki. Wtedy nie byłam na scenie, tylko wśród publiczności, i to, co wyczyniali prowadzący, robiło na mnie naprawdę duże wrażenie.
Tak samo dobre są formy warsztatowe. Skała prowadził kiedyś taką prelekcję/warsztat, podczas której ludzie zadawali mu różne problematyczne pytania, a on odpowiadał. Taka formuła wydaje mi się najlepszym sposobem na dotarcie do realnych problemów czy spraw, które ludzi faktycznie interesują.
Są jeszcze „zwykłe” prelekcje przeznaczone dla początkujących lub nieogarniętych erpegowców. Wybrałam się na taką na zjAvie w próbie wyrwania się z kręgu prelekcji prowadzonych przez znajomych. Kiedy weszłam, okazało się, że na sali jest tylko grupka ludzi, ponieważ w połowie dwugodzinnego wystąpienia większość wyszła (bo inne prelekcje i zobowiązania). Zostałam i przez godzinę bardzo miło mi się plotkowało (ludzie grają w dedeki, Wolsunga, Klanarchię – rzeczy, o których nie mam pojęcia!). Potem zaczęła się ich kolejna prelekcja: rozsądna w treści i dobrze wygłoszona, ale nieszczególnie dla mnie interesująca. Pozostaje więc pytanie, czy ludzie, do których takie wystąpienia są adresowane, faktycznie na nie przychodzą.
Tyle moich żalów. Wylejcie swoje, uczestnicy konwentów!
Ale że poważnie miałaś kłótnię o indie?! Opowiedz więcej, to bardzo egzotycznie brzmi.
OdpowiedzUsuńI dziękuję za miłe słowa co do prezentacji Duchów, chciałam pokazać jak działa mechanika i że to jest łatwe. I chyba się udało, ktoś zagrał już bez mojego wsparcia, na prelce zefir z marszu poprowadził grę publiczności z tylko niewielkim wsparciem.
Nie do końca ja. Jedna z prelekcji Darkena zmieniła się w coś na kształt kłótni. Po zakończeniu prelekcji miałam okazję jeszcze trochę porozmawiać z jednym ze słuchaczy, który wygłaszał szczególnie ostre sądy, i okazało się, że to trochę kwestia semantyki (czyli indie, cokolwiek to znaczy, są „normalne”, ale już nie „klasyczne”), a trochę kwestia przyznania, że to nie jest tak, że moje granie jest lepsze niż twoje i indie nie sprawia, że Warhammer staje się gorszy czy niepotrzebny. Udało mi się też wskazać, że np. AW ma bardzo fajny sposób zarządzania zasobami z punktu widzenia MG (zegary) i że dla takich mechanizmów przynajmniej warto po indie sięgnąć.
UsuńTo banały, oczywiście, więc dziwi mnie, że ludzie są nadal skłonni do ostrego wyrażania poglądów, skoro wszyscy wiemy, że są różne typy gry, które się nie wykluczają, wręcz przeciwnie.